Teorie spiskowe ws. śmierć twórców "Sondy" MGa 2019-09-29 17:41 Jeden z prowadzących "Sondy"miał nie mieć żadnych obrażeń powypadkowych, a jedynie wbity w skroń kolec z parasola wypadku. Przy uderzeniu w tył stojącego auta ważne jest nawet niewielkie ograniczenie prędkości - na przykład jej spadek z 60 do 50 km/h powoduje, że siła uderzenia jest mniejsza aż o 30 proc. A jak wynika z badań statystycznych Volvo, w aż co drugim wypadku najechania na tył stojącego auta uderzający w. tettsui komi kami uchi uderzenie pięścią „młotem” w skroń tettsui hizo uchi uderzenie pięścią „młotem” w żebra tettsui (chudan, jodan, gedan) yoko uchi uderzenie pięścią „młotem” w bok (strefa środkową, górna i dolna) tettsui ganmen oroshi uchi uderzenie pięścią „młotem” z góry w twarz Zespół profesora Philippe'a Charliera dostał unikalną możliwość zbadania zębów Adofla Hitlera, które przechowywane są w Moskwie od końca II wojny światowej. – Zęby są autentyczne, nie ma tu żadnej wątpliwości. Nasze badania potwierdzają, że Hitler zmarł w 1945 roku – stwierdził naukowiec w rozmowie z AFP. – Pora Wzięła służbową broń, wymierzyła w skroń synka i w leśnym zagajniku oddała strzał do chłopca. Potem strzeliła sobie w usta. Tydzień później (22 września) odbyły się Dzieje upadku przystojnego i charyzmatycznego Bo, nazywanego zresztą chińskim Kennedym, to burzliwa historia pełna przemocy, seksu, wielkich pieniędzy i jeszcze większych ambicji. Zdecydowanie warto sięgnąć po „Uderzenie w czerń”, zerknąć pod podszewkę chińskiej polityki i pozbyć się złudzeń: brak demokracji jest jeszcze . Barbara Grocholska-Kurkowiak jest najstarszą żyjącą polską olimpijką. W sierpniu skończyła 94 lataJako jedna z trzech pierwszych Polek wystąpiła w zimowych igrzyskach olimpijskich (Oslo 1952). Ma także na koncie najwięcej tytułów mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim (25)Jako nastolatka brała udział w Powstaniu Warszawskim, pełniąc funkcję sanitariuszkiPo II wojnie światowej przeprowadziła się do Zakopanego, gdzie zakochała się w górachMimo że karierę narciarki alpejskiej rozpoczęła, mając 21 lat, odniosła wiele sukcesów na stokuWięcej takich historii znajdziesz na stronie głównej była wtedy jeszcze bardziej szara niż mogło się wydawać. Nasi przodkowie musieli radzić sobie z terrorem stalinowskim, represjonowani byli na każdym kroku. Wyjazd do Oslo i zyskanie miana premierowej polskiej olimpijki w sportach zimowych był zatem dla Grocholskiej-Kurkowiak okazją nie tylko do spełnienia sportowych ambicji. Jednak nawet w tej dziedzinie życia nie brakowało brudnych, politycznych polskiego skoczka. Z rany buchała krew, stopę amputowano"Podczas obozu na Kalatówkach, przed wyjazdem na igrzyska olimpijskie w Oslo, odwiedzili nas panowie z Warszawy. Byliśmy wzywani na indywidualne rozmowy i zachęcani do kapowania na siebie. Oczywiście nikt z nas nie wyrażał na to zgody. Kiedy się okazało, że kolejno kilku kolegów otrzymało właśnie tego rodzaju propozycje, zapytaliśmy następnego, który właśnie opuścił pokój rozmów, czy również dostał takie zadanie. Kiedy zaprzeczył, zgodnym chórem, ze śmiechem zawołaliśmy: »kapuś, kapuś!«" — wspominała na łamach książki "Mistrzowie nart". Porównywano go do Małysza, musiał przeżyć za 520 zł miesięcznie"Po prostu ratowaliśmy się śmiechem, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że były to sprawy poważne. Ciągle słyszało się przecież o aresztowaniach, szykanach, które dotyczyły także znajomych, przyjaciół, a nawet członków naszych rodzin. Od tamtej ponurej rzeczywistości uciekaliśmy w góry, w narty..." — polski medalista trafił przed oblicze sądu. Absurdalny powódGrocholska-Kurkowiak "uciekła" z Warszawy tuż po wojnie. Przeprowadziła się do Zakopanego ze względu na stan zdrowia. Astma nie dawała jej spokoju jeszcze w trakcie Powstania Warszawskiego. — Gdy wracaliśmy z Lasu Kabackiego na Mokotów, bardzo lało, a ja miałam wtedy ciężką astmę oskrzelową. Koleżanka, która była wtedy ze mną, a teraz mieszka w Kanadzie, napisała do mnie kiedyś w liście, że bardzo mnie podziwiała. Gdy w trakcie biegu przystawałyśmy na chwilę, to się przewracałam, bo nie mogłam złapać oddechu — opowiadała w rozmowie z Onet w góry nie tylko uwolnił jej sportowy potencjał. Dzięki przeprowadzce mogła zapomnieć o okrucieństwie wojny. I to tym bardziej, że w Zakopanem nikt nie roztrząsał tematu Powstania Warszawskiego. — Jak tam trafiłam, nikt nie mówił o powstaniu. Bałam się wręcz powiedzieć, że brałam w nim udział. Przez lata nikomu się z tego nie zwierzałam — zdradziła nie był zresztą dobry czas, by się tym chwalić. Wspominała o tym na naszych łamach Krystyna Zachwatowicz-Wajda. Scenografka teatralna i filmowa, a prywatnie wdowa po Andrzeju Wajdzie także brała udział w Powstaniu Warszawskim.— Taki był przecież rozkaz naszego dowództwa: nikomu o tym nie mówić. Mieliśmy zniszczyć dokumenty wydane nam w powstaniu — przepustki i zaświadczenia o przynależności do danej jednostki — i nie wracać do domów, w których mieszkaliśmy w czasie powstania. Wiadomo było, że nastaje władza komunistyczna, wroga dla nas. To było więc powodem milczenia. Dobrze pamiętam odprawę we wrześniu przed końcem powstania, gdzie takie wskazówki przekazało nam dowództwo. Ale ja te dokumenty wyniosłam z Warszawy i mam je do dziś — mówiła nam scenografka także trafiła po wojnie do Zakopanego z powodów zdrowotnych. Szybko trafiła na stok, znalazła się nawet w kadrze narodowej, ale — jak sama przyznała — "te pierwsze zawodniczki po wojnie były dość przypadkowymi osobami". — Prawdziwie utalentowaną zawodniczką była wśród nas Basia Grocholska-Kurkowiak — krok od śmierciTego wyjazdu do Oslo i na kolejne igrzyska, w Cortinie d'Ampezzo, mogło w ogóle nie być. Grocholska-Kurkowiak niemal zginęła podczas Powstania Warszawskiego. — Stało się to bardzo głupio. Nie było tak, że wykazałam się odwagą. Było cudowne lato, piękna pogoda, a my miałyśmy wolną chwilę, więc siedziałyśmy na murku przed wejściem do piwnicy, gdzie leżeli nasi ranni. I zostałam postrzelona. Raptem poczułam straszne uderzenie w skroń. Myślałam, że to jedna z koleżanek, która siedziała obok, uderzyła mnie łokciem. Złapałam się za głowę, a one w krzyk: "Krew leci! Ranna jesteś!" — wspominała w rozmowie z Onet chwili przyszła narciarka stwierdziła, że to koniec. Gdy koleżanki zaprowadziły ją do piwnicy, otworzyła oczy i... nic nie zobaczyła. Szybko się zorientowała, że tam po prostu było ciemno. Wzroku na szczęście nie straciła. — Kula tylko trochę rozcięła mi skórę koło oka. Miałam wielkie szczęście, mogło skończyć się dużo gorzej. Tak to było z tym postrzałem, nie było to specjalnie bohaterskie — Grocholska-Kurkowiak podczas narciarskich mistrzostw Polski AD 1948 - PAP / PAPWiele wspomnień związanych z tymi traumatycznymi chwilami nie zakotwiczyło na dłużej w głowie pani Barbary. I to nie tyle z racji upływu lat, ile wobec syndromu wyparcia. — Pierwsze strzały i pierwsi ginący koledzy spowodowały coś takiego, że człowiek tak jakby się zamknął — o tym, że jest powołana do wzięcia udziału w powstaniu, uznała za "najcudowniejszą rzecz". Oprócz niej tego zaszczytu dostąpiło trzech braci oraz rodzice. Ojciec był zresztą przez pewien czas adiutantem marszałka Piłsudskiego, a w trakcie wojny przeszedł do konspiracji i aktywnie uczestniczył w ruchu oporu. O tym, że jest w Warszawie i walczy dla Polski, wiedziały tylko najstarsze z dziesięciorga dzieci.— Mama też była bardzo zaangażowana w powstanie, w Żegocie pomagała Żydom. Dużo osób miało jej za złe, że zostawia małe dzieci i idzie na pewną śmierć w powstaniu. Ale moja matka i ojciec byli dwójką tak kochających się ludzi, że właściwie nie znam innych takich. Mama nie była, zdaje się, w stanie wytrzymać bez wiedzy, czy ojciec żyje. Bardzo zależało jej na tym, by być jak najbliżej ojca, mimo że nie miała z nim codziennego kontaktu — wspominała bratWszyscy członkowie jej rodziny przeżyli powstanie, ale nie ze wszystkimi miała później kontakt. Brat Mikołaj trafił do obozu jenieckiego w niemieckim Sandbostel. Po wyswobodzeniu nie mógł ot tak wrócić do Polski. Zadbał jednak o nawiązanie kontaktu z Akademickich Mistrzostw Świata w austriackim Simmeringu podał się za belgijskiego studenta. Był 1953 r., Grocholska-Kurkowiak nie widziała się z nim więc dziewięć lat. — Popatrzyłam się na niego i od razu pomyślałam sobie, że to mój brat, ale tak zgłupiałam, że po chwili stwierdziłam, że to niemożliwe, by to był on — wspominała po latach na naszych łamach. Barbara Grocholska-Kurkowiak (1959 r.) - Tadeusz Olszewski / PAP— Ostatni raz widziałam go podczas powstania, minęło już przecież tyle czasu, zdążył zmienić się z chłopaka w mężczyznę. W końcu zdjął okulary, przypatrzyłam się jego oczom i już wiedziałam, że to już na pewno on. Tyle że później zaczęłam oglądać jego ręce i wyglądały mi na inne. W końcu mówię: "Mikuś, to ty?". Chcieliśmy się uściskać, ale nie było nam wolno, bo gdyby ktoś zobaczył, że przytulam się do jakiegoś Belga, to by na mnie doniósł, a brata mogli zaaresztować, bo byliśmy w rosyjskiej zonie — opowiadała z łezką w widziało się jeszcze później, ale już tylko pod osłoną nocy. — Spotkaliśmy się później jeszcze nocą w lesie, ale właściwie nic nie mogliśmy sobie powiedzieć. Powtarzałam tylko "Mikuś", a on do mnie "Basiu". Zapytał jedynie, jak u rodziców, odpowiedziałam mu zdawkowo. Więcej płakałam, on zresztą też. Przyszedł później odprowadzić nas jeszcze na pociąg. Ryczałam strasznie, ale ciągle się chowałam, żeby koledzy i koleżanki tego nie widzieli — dzięki gumce do wekówDo Simmeringu Grocholska-Kurkowiak pojechała już jako uznana postać. Rok wcześniej, na igrzyskach w Oslo, zajęła 13. miejsce w biegu zjazdowym i 14. w slalomie specjalnym. Biorąc pod uwagę fakt, że było to zaledwie cztery lata od pierwszego w życiu udziału w zawodach, wyniki były kolejnych igrzyskach miała ugruntować swoją pozycję, ale spotkał ją ogromny pech. Podczas slalomu giganta doznała bolesnej kontuzji ręki. Nie wyobrażała sobie jednak absencji w jej ulubionej konkurencji — zjeździe. Kazała przywiązać sobie bezwładną dłoń do kijka. Z pomocą pospieszył trener Stefan Dziedzic, który użył do tego... gum do weków. 17. miejsce w takich okolicznościach trzeba uznać za Grocholska-Kurkowiak pakuje się przed wyjazdem na IO 1952 - Wdowiński / PAPTrzecia okazja do udziału w igrzyskach przeszła jej koło nosa. Do Squaw Valley alpejki nie pojechały już w ogóle. Taka była decyzja polskich działaczy. Dla Grocholskiej-Kurkowiak było to tym bardziej bolesne, że robiła wszystko, by dojść do odpowiedniej formy. Dwa miesiące przed olimpiadą, podczas zgrupowania we Włoszech, uszkodziła więzadła w stawie kolanowym."Noga musiała pójść do gipsu. Po paru dniach Barbara zaczęła z nim chodzić, a następnie — mimo gwałtownych protestów lekarzy — przypięła narty. W gipsowym opatrunku zjeżdżała z całej trasy, co stało się miejscową sensacją i sprawiło, że nieznajomi ludzie podchodzili do Barbary i z niedowierzaniem pukali w jej chore kolano, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście ma gips" — pisał "Przegląd Sportowy". Choć później, już po zdjęciu gipsu, znakomicie spisała się podczas zawodów w Kitzbuehel, olimpiada w USA była dla niej reprezentowania kraju była dla niej największym zaszczytem. "Wychowana w patriotycznej atmosferze rodzinnego domu odczuwała dumę z reprezentowania Polski. Czuła się zobowiązana przysporzyć swej ojczyźnie jak najwięcej chwały. Gdy po raz pierwszy startowała za granicą i w biegu zjazdowym wypadła z trasy, zasłoniła orzełka, by nikt nie widział, że Polka wpadła w las, zamiast przejechać najlepiej" — czytamy w książce "Legendy polskiego sportu".Dziennikarz Przeglądu Sportowego OnetData utworzenia: 9 lutego 2022, 06:00Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie znajdziecie tutaj. auftrag ausgeführt verbraucht kreuze – drei nägel – ein dutzend essig – ein eimer keine besondere vorkommnissePrzypomnijmy. Michaił Bułhakow, Mistrz i białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat. (…) Na mozaikowej posadzce przy fontannie był już przygotowany tron i procurator nie spojrzawszy na nikogo zasiadł na nim i wyciągnął rękę w bok. Sekretarz z uszanowaniem złożył w jego dłoni kawałek pergaminu. Procurator, nie zdoławszy opanować bolesnego grymasu, kątem oka pobieżnie przejrzał tekst, zwrócił sekretarzowi pergamin, powiedział z trudem: – Podsądny z Galilei? (…) Procuratorowi skurcz wykrzywił policzek. Powiedział cicho: – Wprowadźcie oskarżonego. Natychmiast dwóch legionistów wprowadziło między kolumny z ogrodowego placyku dwudziestosiedmioletniego człowieka i przywiodło go przed tron procuratora. Człowiek ów odziany był w stary, rozdarty, błękitny chiton. Na głowie miał biały zawój przewiązany wokół rzemykiem, ręce związano mu z tyłu. Pod jego lewym okiem widniał wielki siniak, w kąciku ust miał zdartą skórę i zaschłą krew. Patrzył na procuratora z lękliwą ciekawością. Tamten milczał przez chwilę, potem cicho zapytał po aramejsku: – Więc to ty namawiałeś lud do zburzenia jeruszalaimskiej świątyni? Procurator siedział niczym wykuty z kamienia i tylko jego wargi poruszały się ledwie zauważalnie, kiedy wymawiał te słowa. Był jak z kamienia, bał się bowiem poruszyć głową płonącą z piekielnego bólu. Człowiek ze związanymi rękami postąpił nieco ku przodowi i począł mówić: – Człowieku dobry. Uwierz mi… Ale procurator, nadal znieruchomiały, natychmiast przerwał mu, ani o włos nie podnosząc głosu: – Czy to mnie nazwałeś dobrym człowiekiem? Jesteś w błędzie. Każdy w Jeruszalaim powie ci, że jestem okrutnym potworem, i to jest święta prawda. – Po czym równie beznamiętnie dodał: – Centurion Szczurza Śmierć, do mnie! Wszystkim się wydało, że zapada mrok, kiedy centurion pierwszej centurii Marek, zwany także Szczurzą Śmiercią, wszedł na taras i stanął przed procuratorem. Był o głowę wyższy od najwyższego żołnierza legionu i tak szeroki w barach, że przesłonił sobą niewysokie jeszcze słońce. Procurator zwrócił się do centuriona po łacinie: – Przestępca nazwał mnie człowiekiem dobrym. Wyprowadź go stąd na chwilę i wyjaśnij mu, jak należy się do mnie zwracać. Ale nie kalecz go. Wszyscy prócz nieruchomego procuratora odprowadzali spojrzeniami Marka Szczurzą Śmierć, który skinął na aresztanta, każąc mu iść za sobą. Szczurzą Śmierć w ogóle zawsze wszyscy odprowadzali spojrzeniami, gdziekolwiek się pojawiał, tak niecodziennego był wzrostu, a ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, patrzyli nań z tego także powodu, że twarz centuriona była potwornie zeszpecona – nos jego strzaskało niegdyś uderzenie germańskiej maczugi. Ciężkie buciory Marka załomotały po mozaice, związany poszedł za nim bezgłośnie, pod kolumnadą zapanowało milczenie, słychać było gruchanie gołębi na ogrodowym placyku nie opodal balkonu, a także wodę śpiewającą w fontannie dziwaczną i miłą piosenkę. Procurator nagle zapragnął wstać, podstawić skroń pod strugę wody i pozostać już w tej pozycji. Wiedział jednak, że i to nie przyniesie mu ulgi. Szczurza Śmierć spod kolumnady wyprowadził aresztowanego do ogrodu, wziął bicz z rąk legionisty, który stał u stóp brązowego posągu, zamachnął się od niechcenia i uderzył aresztowanego po ramionach. Ruch centuriona był lekki i niedbały, ale związany człowiek natychmiast zwalił się na ziemię, jakby mu ktoś podciął nogi, zachłysnął się powietrzem, krew uciekła mu z twarzy, a jego oczy stały się puste. Marek lewą ręką lekko poderwał leżącego w powietrze, jakby to był pusty worek, postawił go na nogi, powiedział przez nos, kalecząc aramejskie słowa: – Do procuratora rzymskiego zwracać się: hegemon. Innych słów nie mówić. Stać spokojnie. Zrozumiałeś czy uderzyć? Aresztowany zachwiał się, ale przemógł słabość, krew znów krążyła, odetchnął głęboko i ochryple powiedział: – Zrozumiałem cię. Nie bij mnie. Po chwili znowu stał przed procuratorem. (…) – Powiedz mi, czemu nieustannie mówisz o dobrych ludziach? Czy nazywasz tak wszystkich ludzi? – Wszystkich – odpowiedział więzień. – Na świecie nie ma złych ludzi. – Pierwszy raz spotykam się z takim poglądem – powiedział Piłat i uśmiechnął się. – Ale, być może, za mało znam życie!… Czy wyczytałeś to w którejś z greckich ksiąg? – Nie, sam do tego doszedłem. – I tego nauczasz? – Tak. – A na przykład centurion Marek, którego nazywają Szczurzą Śmiercią, czy on także jest dobrym człowiekiem? – Tak – odparł więzień. – Co prawda, jest to człowiek nieszczęśliwy. Od czasu, kiedy dobrzy ludzie go okaleczyli, stał się okrutny i nieczuły. Ciekawe, kto też tak go zeszpecił? – Chętnie cię o tym poinformuję – powiedział Piłat – ponieważ byłem przy tym obecny. Dobrzy ludzie rzucili się na niego jak gończe na niedźwiedzia. Germanie wpili mu się w kark, w ręce, w nogi. Manipuł piechoty wpadł w zasadzkę i gdyby nie to, że turma jazdy, która dowodziłem, przedarła się ze skrzydła, nie miałbyś, filozofie, okazji do rozmowy ze Szczurzą Śmiercią. To było w czasie bitwy pod Idistaviso, w Dolinie Dziewic. – Jestem pewien – zamyśliwszy się powiedział więzień – że gdyby ktoś z nim porozmawiał, zmieniłby się z pewnością. – Sądzę – powiedział Piłat – że legat legionu nie byłby rad, gdyby ci wpadło do głowy porozmawiać z którymś z jego oficerów czy żołnierzy. Zresztą nie dojdzie do tego, na szczęście, i już ja będę pierwszym, który się o to zatroszczy. (…) Przez chwilę ciszę panującą na tarasie zakłócał tylko śpiew wody w fontannie. Piłat patrzył, jak nad rzygaczem fontanny wydyma się miseczka uczyniona z wody, jak odłamują się jej krawędzie i strumykami spadają w dół. Pierwszy zaczął mówić więzień: – Widzę, że to, o czym mówiłem z tym młodzieńcem z Kiriatu, stało się przyczyną jakiegoś nieszczęścia. Mam takie przeczucie, hegemonie, że temu młodzieńcowi stanie się coś złego, i bardzo mi go żal. – Myślę – odpowiedział procurator z dziwnym uśmiechem – że istnieje ktoś jeszcze, nad kim mógłbyś się bardziej użalić niż nad Juda z Kiriatu, ktoś, czyj los będzie znacznie gorszy niż los Judy! …A więc Marek Szczurza Śmierć, zimny i pozbawiony skrupułów kat, i ci ludzie, którzy, jak widzę – tu procurator wskazał zmasakrowaną twarz Jeszui – bili cię za twoje proroctwa, i rozbójnicy Dismos i Gestas, którzy wraz ze swoimi kamratami zabili czterech moich żołnierzy, i ten brudny zdrajca Juda wreszcie – wszystko to są więc ludzie dobrzy? – Tak – odpowiedział więzień. – I nastanie królestwo prawdy? – Nastanie, hegemonie – z przekonaniem odparł Jeszua. – Ono nigdy nie nastanie – nieoczekiwanie zaczął krzyczeć Piłat, a krzyczał głosem tak strasznym, że Jeszua aż się cofnął. Takim głosem przed wieloma laty w Dolinie Dziewic wołał Piłat do swoich jezdnych: “Rąb ich! Rąb ich! Olbrzym Szczurza Śmierć jest otoczony!” Jeszcze podniósł zdarty od wywrzaskiwania komend głos, wykrzykiwał słowa tak, aby usłyszano je w ogrodzie: – Łotrze! Łotrze! Łotrze! A potem ściszył głos i zapytał: – Jeszua Ha–Nocri, czy wierzysz w jakichkolwiek bogów? – Jest jeden Bóg – odpowiedział Jeszua – i w niego wierzę. – Więc się do niego pomódl! Módl się najgoręcej, jak umiesz! A zresztą… – głos Piłata pękł nagle –nic ci to nie pomoże. (…) W chwilę później stanął przed procuratorem Marek Szczurza Śmierć. Procurator polecił mu przekazać więźnia komendantowi tajnej służby, a zarazem powtórzyć komendantowi polecenie procuratora, by Jeszua Ha–Nocri nie kontaktował się z innymi skazanymi, a także, by ludziom z tajnej służby wydać obwarowany surowymi karami zakaz rozmawiania o czymkolwiek z Jeszuą i udzielania odpowiedzi na jakiekolwiek jego pytania. Marek dał znak, eskorta otoczyła Jeszuę i wyprowadziła go z tarasu. (…) Po czym stanął przed procuratorem urodziwy jasnobrody młodzieniec. W grzebieniu hełmu miał orle pióra, na jego piersiach połyskiwały złote pyski lwów, pochwa jego miecza okuta była złotymi blaszkami, miał sznurowane aż po kolana buty na potrójnej podeszwie, na lewe ramię narzucił purpurowy płaszcz. Był to legat, dowódca legionu. Procurator zapytał go, gdzie się obecnie znajduje kohorta z Sebaste. Legat oznajmił, że sebastyjczycy tworzą kordon na placu przed hipodromem, tam gdzie zostanie zakomunikowany ludowi wyrok na oskarżonych. Wówczas procurator polecił legatowi wydzielić dwie centurie z rzymskiej kohorty. Jedna z nich pod dowództwem Szczurzej Śmierci będzie eskortowała skazanych, wozy ze sprzętem potrzebnym do kaźni i oprawców w drodze na Nagą Górę, a kiedy już tam przybędzie, ma się przyłączyć do kordonu ochraniającego jej szczyt. Drugą nie zwlekając należy posłać na Nagą Górę, niech utworzy kordon już teraz. (…) Piechota rzymska w drugim kordonie cierpiała bardziej jeszcze niż Syryjczycy. Centurion Szczurza Śmierć pozwolił żołnierzom na to jedynie, by zdjęli hełmy i nakryli głowy białymi, zmoczonymi w wodzie chustami, żołnierze musieli jednak stać nie wypuszczając włóczni z rąk. On sam, z taką samą, nie zmoczoną jednak, lecz suchą chustą na głowie, przechadzał się nieopodal grupki oprawców nie zdjąwszy nawet z tuniki przypinanych srebrnych lwich pysków, nie odpiąwszy nagolenników, nie odpasawszy miecza ani krótkiego sztyletu. Słońce biło wprost w centuriona, nie przyczyniając mu najmniejszej krzywdy, na lwie pyski zaś nie sposób było spojrzeć – palił oczy oślepiający blask srebra, które jak gdyby kipiało na słońcu. Na pokiereszowanej twarzy Szczurzej Śmierci nie widać było ani znużenia, ani niezadowolenia i wydawało się, że olbrzymi centurion może tak chodzić przez cały dzień, przez całą noc i przez jeszcze jeden dzień, tak długo, słowem, jak długo będzie to potrzebne. Może chodzić ciągle tak samo, wsparłszy dłonie na ciężkim, nabijanym miedzianymi blachami pasie, nieodmiennie surowo spoglądając to na słupy z traconymi, to na legionistów w kordonie, nieodmiennie obojętnie odrzucając szpicem kosmatej skórzni wybielone przez czas ludzkie kości albo małe kamienie, które znalazły się na jego drodze. (…) …w piątej godzinie męczarni zbójców wspinał się na szczyt dowódca kohorty – wraz z ordynansem przygalopował z Jeruszalaim. Na skinienie Szczurzej Śmierci rozstąpił się łańcuch żołnierzy i centurion oddał honory trybunowi. Ten odprowadził Szczurzą Śmierć na bok i coś mu szepnął. Centurion zasalutował po raz drugi i poszedł w kierunku grupki oprawców, którzy rozsiedli się na kamieniach u podnóża słupów. (…) Szczurza Śmierć spojrzał z obrzydzeniem na brudne szmaty leżące na ziemi koło słupów, łachmany, które do niedawna stanowiły odzież przestępców, a którymi wzgardzili oprawcy, odwołał dwu oprawców i rzucił im rozkaz: – Za mną! (…) Procurator nie miał ochoty wchodzić do pałacu. Polecił, aby mu przygotowano posłanie pod kolumnadą. Legł na przygotowanym łożu, ale sen nie nadszedł. Nagi księżyc wisiał wysoko na czystym niebie i procurator patrzył weń przez kilka godzin. Mniej więcej o północy sen użalił się wreszcie nad procuratorem. Ziewnąwszy spazmatycznie rozpiął i zrzucił płaszcz, zdjął przepasujący tunikę rzemień ze stalowym krótkim sztyletem w pochwie, położył go na stojącym obok łoża tronie, zdjął sandały i wyciągnął się. (…) Łoże znajdowało się w półmroku, kolumna osłaniała je przed księżycem, ale od wiodących na taras schodów do posłania ciągnęło się księżycowe pasmo. Procurator, skoro tylko stracił kontakt z otaczającą go rzeczywistością, zaraz ruszył po owej jaśniejącej ścieżce i poszedł nią ku górze, wprost w księżyc. Aż się roześmiał przez sen, uszczęśliwiony, że tak piękne i niepowtarzalne było wszystko na tej przejrzystej niebieskiej drodze (…), obok kroczył wędrowny filozof. Dyskutowali o czymś nader ważnym i niezmiernie skomplikowanym i żaden z nich nie mógł przekonać drugiego. Nie mieli żadnych wspólnych poglądów, co czyniło ich dyskusję szczególnie interesującą i sprawiało, że mogła się ona ciągnąć w nieskończoność. Dzisiejsza kaźń, oczywista, okazała się jedynie zwykłym nieporozumieniem; filozof, który wymyślił coś tak niepomiernie niedorzecznego jak to, że wszyscy ludzie są dobrzy, szedł tuż obok, a zatem żył. Wolnego czasu mieli, ile dusza zapragnie, a burza miała nadciągnąć dopiero pod wieczór, tchórzostwo natomiast należy bez wątpienia do najstraszliwszych ułomności człowieka. Dowodził tego Jeszua Ha–Nocri. – O, nie, mój filozofie, nie zgodzę się z tobą – tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą! – Oto, na przykład, nie stchórzyłeś, obecny procuratorze prowincji Judea, a ówczesny trybunie legionu wtedy, tam, w Dolinie Dziewic, kiedy tak niewiele brakowało, żeby rozwścieczeni Germanie zagryźli olbrzyma Szczurzą Śmierć? – Ale zechciej mi wybaczyć, filozofie! Czyżbyś ty, tak rozumny, mógł przypuścić, że z powodu człowieka, który popełnił przestępstwo przeciw cezarowi, procurator Judei zaprzepaści swoją karierę? – Tak, tak… – jęczał i szlochał przez sen Piłat. – Teraz zawsze będziemy razem – mówił doń we śnie obdarty filozof–włóczęga, który, nie wiedzieć w jaki sposób, stanął na drodze Jeźdźca Złotej Włóczni – gdzie jeden, tam i drugi! Kiedy wspomną mnie, równocześnie wspomną ciebie! Mnie, podrzutka, syna nieznanych rodziców, i ciebie, syna króla–astronoma i młynarzówny, pięknej Pilli. – Tak, zechciej o mnie pamiętać, wspomnij o mnie, o synu astronoma – prosił we śnie Piłat. I spostrzegłszy we śnie skinienie idącego obok niego nędzarza z En Sarid, skinienie, które było zapewnieniem, surowy procurator Judei z radości śmiał się i płakał przez sen. Wszystko to było bardzo piękne, ale tym żałośniejsze było przebudzenie hegemona. Pies zawył do księżyca i urwała się przed procuratorem śliska, jak gdyby wymoszczona oliwą błękitna droga. Otworzył oczy, a jego zbolałe źrenice zaczęły szukać księżyca i spostrzegł, że księżyc odpłynął nieco na bok i stał się srebrzystszy. Blask miesiąca silniejszy był niż nieprzyjemne, niespokojne światło igrające na tarasie tuż przed oczyma. W dłoniach centuriona Szczurzej Śmierci pełgała i kopciła pochodnia. (…) Osłaniając się dłonią przed płomieniem, procurator ciągnął: – I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!… O, bogowie!… Ty, Marku, także masz podła służbę, żołnierzy czynisz kalekami… Marek patrzył na procuratora z nieopisanym zdumieniem i procurator opamiętał się. Aby zatrzeć wrażenie niepotrzebnych słów, słów, które wypowiedział budząc się, procurator rzekł: – Nie gniewaj się, centurionie. Moja rola, powtarzam, jest jeszcze gorsza. Czego chcesz? – Przyszedł komendant tajnej służby – spokojnie zakomunikował Marek. – Proś, proś – powiedział procurator (…). Afraniusz wyjął spod chlamidy sakiewkę, zapieczętowaną dwoma pieczęciami, całą w zakrzepłej krwi. – Ten oto woreczek z pieniędzmi mordercy podrzucili w domu arcykapłana. Krew na tym woreczku – to krew Judy z Kiriatu. – Ciekawe, ile tam jest? – pochylając się nad sakiewką zapytał Piłat. – Trzydzieści tetradrachm. Procurator uśmiechnął się i powiedział: – Nie jest to wiele. Witam. jakąś godzinę temu *weszłam* na maszynę do ćwiczeń i jej rączka (obita zresztą miękkim tworzywem) przejechała mi po skroni. nie było to mocne uderzenie, , nie straciłam przytomności, źrenice w normie, brak siniaka i opuchlizny - jedynie zdarłam sobie lekko skórę. pobolało przez pół minuty, a teraz wydaje mi się, że nic nie boli, a jeśli już to ledwo ledwo, jednak jestem hipochondrykiem i kiedyś przeczytałam, że uderzenie w okolicy skroni sę niebezpieczne, więc teraz ciągle myślę czy wszystko będzie w porządku. pozdrawiam 2014-04-02, 20:23~gosc portalu ~ Strony: 1 wątkii odpowiedzi ostatni post Latem 1943 r. do Winnicy na Ukrainie ciągnęli ludzie z całej okolicy. Wieść o odkopanych tam przez Niemców dołach śmierci z ciałami osób rozstrzelanych przez NKWD w latach 1937–1938 rozeszła się błyskawicznie i poruszyła wszystkich, którzy od lat szukali bliskich, aresztowanych na Podolu pod koniec lat trzydziestych. Ze stacji kolejowej w mieście płynęli więc w lipcowe dni 1943 r. szeroką rzeką Polacy, potomkowie mieszkańców Rzeczypospolitej Obojga Narodów, których na sowieckiej ziemi zatrzymał traktat ryski z 1921 r.; szli także Ukraińcy, żyjący na tej ziemi od wieków obok Polaków – wszyscy po to, by wśród odsłoniętych przez Niemców szczątków szukać ojców, braci, synów. Mord winnicki zajmuje na mapie „operacji polskiej” NKWD pozycję wyjątkową, choć był zaledwie jednym z wielu popełnionych w ramach wielkich akcji eksterminacyjnych, które swym zasięgiem objęły cały ZSRS. W żadnym innym miejscu ukrycia zwłok nie dokonano jednak systematycznej ekshumacji i nie udokumentowano jej wyników jeszcze podczas wojny. Nietknięte do dziś mogiły znaczą sowieckie ludobójstwo na Polakach w ukraińskich oraz białoruskich lasach, we wsiach i miasteczkach; rozstrzelani spoczywają wśród innych ofiar bolszewizmu w Bykowni i Kuropatach, na cmentarzu Lewaszowskim w Petersburgu, w lasach Sandarmochu w Karelii, w okolicach Archangielska, na Wyspach Sołowieckich, w chłopskich osadach Białymstoku i Wierszynie na Syberii… Rozpoczęta w sierpniu 1937 r. „operacja polska” oraz prowadzona równolegle z nią od lipca „operacja antykułacka” pochłaniały na Podolu zarówno Ukraińców, jak i Polaków – wystarczyło, by Polak został uznany za kułaka, a trafiał na listy śmierci; dość było Ukraińcowi mieć żonę polskiego pochodzenia, a szedł pod mur. Podczas niemieckiej ekshumacji wydobyto prawie 9,5 tys. ciał. Jaką część z nich stanowili Polacy? Wśród 679 zidentyfikowanych zwłok Niemcy doliczyli się ich tylko 28, dane te jednak należy traktować z daleko idącą ostrożnością. Okupanci, niezorientowani w realiach bolszewickiego państwa, nie zdawali sobie sprawy ze stopnia komplikacji miejscowych stosunków narodowościowych. Skoro wciąż nie sposób ustalić, ilu naszych rodaków zamieszkiwało Ukraińską SRS, jak mieli Niemcy w 1943 r. trafnie kwalifikować narodowość rozstrzelanych? Na podstawie prowadzonych dzisiaj kwerend archiwalnych liczbę polskich ofiar zbrodni winnickiej lokalni badacze z Podola szacują na ok. 3 tys. Katyński scenariusz po raz wtóry Niemcy zainteresowali się Winnicą, kiedy prowadzili ekshumację w Lesie Katyńskim. Jeszcze 11 kwietnia 1943 r., ogłaszając światu o odkryciu grobów polskich oficerów, podali, że tamtejsze doły kryją zwłoki od 10 do 12 tys. rozstrzelanych, byli bowiem przekonani, że odnaleźli wszystkich wymordowanych jeńców – tylu zaginionych szukał przecież formujący Armię Polską w ZSRS gen. Władysław Anders ze współpracownikami. Tymczasem ekshumacja w Katyniu nie przyniosła spodziewanych wyników. Im dalej posuwały się badania w podsmoleńskim lesie, tym pewniejsze stawało się, że aż tylu zabitych tam nie ma. Gdzie więc byli? Gdy do Niemców dotarły wieści o dołach śmierci w Winnicy, przyjęli, że pewnie właśnie tam. Podobnie jak do Lasu Katyńskiego, sprowadzili na Podole patologów, dwóch członków międzynarodowej komisji z Katynia, prof. Ferenca Orsósa z Węgier i prof. Alexandru Birklego z Rumunii. Na obu, podobnie jak na innych członków komisji katyńskiej, Sowieci urządzili po wojnie polowanie – również za Winnicę: Birkle uciekł w porę do Szwajcarii, a stamtąd do Peru, Orsós zaś do części Niemiec okupowanej przez zachodnich aliantów. Do Winnicy przyjechali także lekarze medycyny sądowej z trzynastu niemieckich uniwersytetów pod kierunkiem prof. Gerharda Schradera z Halle, przewodniczącego Niemieckiego Towarzystwa Medycyny Sądowej i Kryminalistyki, oraz doc. Joachima Camerera. Specjaliści prowadzili swoje badania do sierpnia, kiedy to podpisali protokół potwierdzający, że ofiary padły od strzałów NKWD w latach 1937–1938. W 1944 r. opublikowali w Berlinie raport Amtliches Material zum Massenmord von Winniza ze szczegółami obdukcji. Nad rozkopane rowy Niemcy zaprosili dziennikarzy z wielu krajów, by nadać rozgłos zbrodniom popełnianym przez „żydowski bolszewizm”. Na całą Europę podnieśli krzyk o bolszewickim barbarzyństwie, słowem – powtórzyli scenariusz katyński. Wykorzystywali sowieckie zbrodnie propagandowo, choć w tym samym czasie pełną parą pracowały krematoria w Auschwitz, a ludność Polski oraz innych krajów okupowanych na Wschodzie była mordowana milionami. Ciąg dalszy wydarzeń był taki sam jak po odkryciu katyńskich dołów śmierci: Sowieci zareagowali natychmiast, obciążając Niemców winą za zbrodnię, a gazety „Prawda” i „Izwiestia” opublikowały 12 sierpnia 1943 r. oświadczenie władz: „Berlińscy prowokatorzy rozgłaszają o rzekomych znaleziskach masowych mogił, usiłując przypisać ciężkie zbrodnie sowieckim władzom. Hitlerowcy odgrywają w Winnicy nad trupami swoich ofiar nikczemną i ponurą komedię”. Ludzie żywcem grzebani Dziś wiadomo już, że więźniów z Podola, wywlekanych w latach 1937–1938 nocami z domów, przetrzymywano w winnickiej siedzibie obwodowego oraz miejskiego zarządu NKWD przy ul. Chlebnej oraz w miejskim więzieniu. Rodziny słyszały nieodmiennie, że ich tam nie ma albo że zostali skazani na dziesięć lat bez prawa korespondencji – nikt jeszcze wówczas nie wiedział, że za tą formułką kryła się prawda o rozstrzelaniu zatrzymanego. Rzeź dokonywała się w garażu na terenie siedziby zarządu NKWD, przy zapuszczonych silnikach ciężarówek, które miały zagłuszyć strzały i krzyki. Kaci strzelali w tył głowy – każdej ofierze z osobna. Ciężarówkami wywozili zabitych i wrzucali zwłoki do przygotowanych już dołów. Od 24 czerwca do 26 sierpnia 1943 r. Niemcy odsłonili około dziewięćdziesięciu jam z ciałami w trzech miejscach: w sadzie owocowym, na rosyjskim cmentarzu prawosławnym oraz w Centralnym Parku Wypoczynku i Rozrywki, gdzie wcześniej znajdował się cmentarz katolicki, a dziś rozciąga się Miejski Park im. Gorkiego. Wydobyli spod ziemi szczątki 9432 osób, wśród których było 169 kobiet. Starsze zginęły w ubraniach, młodsze – nago, co każe podejrzewać, że enkawudziści gwałcili je przed śmiercią. Zwłoki mężczyzn, z jednym wyjątkiem, miały ręce związane z tyłu. 395 osób zginęło od uderzenia tępym narzędziem. Obecny w Winnicy pisarz Józef Mackiewicz, który wcześniej przyjechał za zgodą władz Polskiego Państwa Podziemnego na niemieckie zaproszenie do Lasu Katyńskiego, porównywał: „W Katyniu, jak wiadomo, strzelano w głowę z pistoletu automatycznego kalibru 7,6 kulą opancerzoną, a więc nie tylko większych rozmiarów, ale od razu przebijającą czaszkę. [W Winnicy] zastosowano wprawdzie stary, czekistowski sposób zapuszczanych motorów, widocznie jednak kaliber 7,6 z opancerzoną kulą uznany był za zbyt głośny – pisał w 1951 r. w londyńskich „Wiadomościach”. – Wobec tego mordowano ludzi z najmniejszego kalibru 5,6 nieopancerzoną kulą ołowianą! Kule tego typu nie zawsze i nie dość skutecznie przebijały kości czaszki, dlatego ludzie musieli być krępowani, aby wytrzymać dłuższą procedurę mordu i aby zapobiec wszelkim niespodziankom, szamotaniu się itd. Strzelano też z reguły do każdego człowieka dwa razy; w 78 wypadkach po trzy razy; w dwóch wypadkach po cztery. Do wielu jednak, wbrew wyraźnej instrukcji, tylko raz. Ale nawet w wypadkach podwójnego strzelania, śmierć nie zawsze następowała natychmiast. W ten sposób niektórzy grzebani byli jeszcze żywcem, na co wskazała obdukcja, która u kilku ofiar ustaliła piasek głęboko w przełyku". Prawie czterystu ludzi z roztrzaskanymi czaszkami to prawdopodobnie ci, którzy walczyli do końca. Procedura identyfikacji była prosta, a ułatwił ją sam NKWD, zwracając więźniom przed egzekucją rzeczy, które brali ze sobą z domu lub dostawali w więzieniu od rodzin – być może funkcjonariusze chcieli stworzyć pozory, że aresztant wychodzi na wolność, i uniknąć szarpaniny. Te właśnie tobołki, a także niedoręczone ubrania kaci wrzucili do osobnych dołów. Niemcy rozwiesili cuchnące swetry, kufajki, buty, koszule na drutach między drzewami w sadzie owocowym, a setki przybyszy przeszukiwały je, dławiąc się odorem. Stan zwłok uniemożliwiał rozpoznanie zabitych, przy szczątkach zachowało się jednak trochę dokumentów, z których udało się odczytać rozmazane nazwiska. „Męża zabrali, ojciec nie wrócił…” O utworzeniu strefy zamkniętej na 27 hektarach przyległych do szosy prowadzącej w kierunku Litynia zdecydowały władze miasta w kwietniu 1936 r. Mieszkańców wykwaterowano, a obszar ogrodzono trzymetrowym płotem. Nikt nie pytał, dlaczego i po co – jak to w Sowietach. Józef Mackiewicz dotarł w 1943 r. do świadka, kowala Afanasija Skrepki, który w marcu 1938 r. z ciekawości zapytał enkawudzistę, co będzie za płotem. „Park Kultury i Odpoczynku” – usłyszał w odpowiedzi. „Ale w nocy wlazł na drzewo, żeby zajrzeć do środka – pisał Mackiewicz w „Wiadomościach”. – Zobaczył wykopanych sześć dołów i zlazł z drzewa. Tymczasem co noc zajeżdżały tam samochody ciężarowe, pokryte brezentem, i wyrzucały jakiś ładunek. Skrepka był zaprawdę dziwnym człowiekiem, bo po upływie roku jeszcze raz wlazł na to samo drzewo: widzi, że za szeregiem zasypanych już dołów powstał ich nowy długi rząd…”. Zimą z 1942 na 1943 r., gdy strach przed Sowietami nikogo już nie powstrzymywał, ludzie rozkradli deski, za którymi ukazały się zagłębienia w ziemi. Ktoś zaczął pierwszy kopać i natknął się na zwłoki. A potem ludzie zaczęli szukać tam, gdzie, jak się domyślali, wrzucano ciała. Bo w Sowietach niby nikt nic nie wiedział, ale każdy się domyślał. W trakcie prac ekshumacyjnych Niemcy zbierali oświadczenia od rodzin pomordowanych. „W październiku [1937 r.] mojego ojca, rolnika Piotra Gruszkowskiego, 65 lat, aresztowali enkawudziści w Bracławiu – opowiedziała 3 lipca 1943 r. Halina Gruszkowska ze wsi Gorodnica w rejonie niemierowskim obwodu winnickiego. – Tłumaczyli mojej matce, że tata jest »wrogiem narodu«. […] Przez dwa tygodnie ojca trzymano w Bracławiu, potem zabrano do Winnicy. Moja mama codziennie chodziła do bracławskiego NKWD, żeby cokolwiek dowiedzieć się o ojcu. Funkcjonariusze powiedzieli jej, że tatę wysłano do Winnicy” – relację tę przytacza publikowane w Winnicy od 2013 r. „Słowo Polskie”. Więcej Halina Gruszkowska o ojcu nie słyszała, podobnie jak o innych dziesięciu aresztowanych razem z nim osobach – do dnia gdy w gazecie przeczytała informację o rozkopanych w Winnicy zbiorowych grobach, a sąsiadka przybiegła z wiadomością, że znalazła tam rzeczy swojego męża. Pojechała więc do Winnicy i tam wśród innych ubrań zobaczyła czapkę ojca. Żona prawosławnego duchownego Daria Bielecka pisała po aresztowaniu męża we wrześniu 1937 r. do Moskwy. Po pół roku dostała odpowiedź, że trzydziestopięcioletni mężczyzna został zesłany „bez prawa korespondencji”. „Mąż ukończył duchowne seminarium na Wołyniu i do 1935 roku pracował we wsi Pelewa. W 1935 roku cerkiew w Pelewie zamknięto i męża zobowiązano do zostawienia wszystkiego i wyjazdu. Przyjechaliśmy do wsi Grebla, gdzie mąż zaczął pracować jako drwal. Kiedy po niego przyszli, jeden z enkawudzistów powiedział: »I tak już za długo ten pies żyje« – takie świadectwo złożyła 1 lipca 1943 r. – Najpierw mego męża wsadzono do aresztu, za dwa tygodnie przewieziono go do Winnicy. Kiedy dostarczałam mu przesyłkę, nigdy nie pozwolili mi, bym się z nim spotkała. Za miesiąc dowiedziałam się, że męża zesłano. Dokąd, kiedy? – więcej niczego nie powiedzieli”. Ona też przyjechała do Winnicy i znalazła wśród rozwieszonych rzeczy ubranie, które sama mu uszyła. Marii Korsakowej w zarządzie NKWD poradzono, żeby sobie znalazła innego męża – ot, taki czekistowski żarcik. To samo usłyszała inna Polka – Olga Bielecka, która utraciwszy nadzieję, wyjechała do kuzynki w Swierdłowsku. „Tam po roku poznała istotnie drugiego, wyszła za mąż – pisał Mackiewicz na podstawie niemieckiej dokumentacji. – A później wróciła z tym innym. NKWD co dwa miesiące przedłużało jej prawo pobytu w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Winnicy i tak się żyło. […] Aż po sześciu latach od dnia aresztowania pierwszego męża, rozpoznała go w dołach śmierci; rozpoznała po krótkim kożuchu, a rozpoznała dlatego, że w swoim czasie załatała go kawałkiem własnego półkożuszka. Bo przecież całe życie łatało się, jak można”. Katarzyna Gorlewska ze Żmerynki szukała swego męża, maszynisty kolejowego, po różnych więzieniach. Wybrała się nawet do Kijowa, gdzie powiedziano jej, że nigdy go tam nie było. Pięć lat minęło, aż pojechała do Winnicy. „Rozpoznałam odzież mojego męża: wyhaftowaną koszulę oraz marynarkę z futrzanym kołnierzem” – zeznała 1 lipca 1943 r. Winnicki kat… „Jedź i weź się do roboty, tam na Ukrainie hasają w podziemiu całe antysowieckie dywizje. Trzeba jechać i rozbić te oddziały” – takie polecenie dostał w lutym 1938 r. od samego ludowego komisarza spraw wewnętrznych Nikołaja Jeżowa Iwan Korablow, nowo mianowany szef winnickiego obwodowego zarządu NKWD. Zastąpił nie dość gorliwego Ignacego Morozowa. Korablowa pospieszał także nowy szef NKWD USRS Aleksander Uspienski, który w styczniu 1938 r. zajął to stanowisko po Izrailu Leplewskim, aresztowanym i rozstrzelanym kilka miesięcy później tego samego roku. Uspienski musiał zaspokoić oczekiwania Jeżowa, ten zaś z politbiurem Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) wyznaczał w przypadku „operacji antykułackiej” limity osób do rozstrzelania (tzw. I kategoria) i uwięzienia w łagrach (tzw. II kategoria). W przebiegu „operacji polskiej” limitów nie wyznaczano, decydująca o życiu bądź śmierci była bowiem narodowość. „Od 75 do 80 procent Ukraińców to burżuazyjni nacjonaliści – przekonywał Uspienski. – A Polacy i Niemcy na Ukrainie są co do jednego szpiegami i dywersantami”. Korablow sprawdził się jako zawodowy kat. Zorganizował i porozsyłał w teren grupy operacyjne czekistów, które na podstawie danych z rejonowych zarządów NKWD lub przez siebie zmyślonych zestawiały listy osób do zatrzymania. Naczelnicy wydziałów obwodowego NKWD zatwierdzali te spisy błyskawicznie – miał to wprawdzie robić sam Korablow, ale rozmach operacji przerósł jego możliwości, scedował więc część obowiązków na podwładnych. Tryb pracy uproszczono: prokuratura przygotowywała materiały przeciwko wyznaczonym ofiarom „zaocznie”, by enkawudziści mogli na bieżąco aresztować. Każdego dnia Korablow wzywał do siebie naczelników wydziałów i żądał od nich wciąż wyższych liczb „zdemaskowanych wrogów”. Równolegle pracowała obwodowa „trójka”, zatwierdzająca na każdym posiedzeniu egzekucje setek i tysięcy ludzi. Zachował się telegram Korablowa do Uspienskiego z 27 kwietnia 1938 r. „Kijów. NKWD. Do Uspienskiego. Wyznaczony trójce limit został całkowicie wyczerpany. Proszę przedstawić w centrali dopełniający limit choćby 300–500 osób pierwszej kategorii„. …i jego ludzie Od zatrzymanych oczekiwano tylko jednego: przyznania się do „wrogiej działalności”, a funkcjonariusze NKWD przechodzili samych siebie, by takie zeznania uzyskać. Jurij Szapował i Walery Wasiliew, badacze Wielkiego Terroru na Ukrainie, wymieniają nazwiska szczególnie bezwzględnych czekistów: pomocnika Korablowa, Danilenki, naczelników oddziałów Nadieżdina, Zaputriajewa, Szurina, Majstruka, Priszywcyna, Redera, który był postrachem aresztowanych, i dalej: Bieriezniaka, Ławrientiewa, Tiszczenki, Reszetiłowa, Nieszczadimowa, śledczych Guni i Antonowa, konwojenta Babiejki, a nawet szofera Szkriebota. Dziś nazwiska te niewiele mówią, nadejdzie jednak może czas, że badacze dotrą do szczegółów i suche dane nabiorą treści – tak jak stało się to w przypadku Zbrodni Katyńskiej. Może poznamy prawdę o katach winnickich, skoro poznaliśmy ją o Wasylu Błochinie, który kiedyś był wymieniany z nazwiska jednym tchem w długim szeregu oprawców. O Korablowie wiadomo, że został wyrzucony ze stanowiska w 1939 r., gdy trzeba było pozbyć się wykonawców rzezi, i aresztowany wraz ze wspomnianymi już Zaputriajewem i Szurinem. Z winnickiego więzienia pisał w styczniu 1939 r. do samego Ławrientija Berii, następcy Jeżowa, odsuniętego w grudniu 1938 r., a w 1940 r. rozstrzelanego z woli Stalina: „Zgodnie z Waszą decyzją zostałem usunięty ze stanowiska. Rozumiem w pełni ogólną sytuację, ale […] zaledwie dziesięć miesięcy temu zostałem mianowany naczelnikiem zarządu. Nikt się mnie nie pytał, czy tego chcę. Wydano mi rozkaz, któremu się podporządkowałem. Oddawałem się pracy sumiennie, uczciwie, partyjnie, poświęcałem się bez reszty. Popełniłem jakieś błędy? A kto ich nie popełnił? Pracowałem uczciwie, jak przystało na bolszewika”. Jeszcze w tym samym miesiącu uwolniony z więzienia Korablow usiłował ze strachu przed kolejnymi przesłuchaniami skończyć ze sobą dwoma strzałami w skroń, odratowano go jednak i znów trafił do więzienia. Jego godzina wybiła w maju 1941 r., gdy został skazany na rozstrzelanie. Do egzekucji nie doszło – uratowało go niemieckie uderzenie na ZSRS. Wyrok zmieniono na dziesięć lat łagrów, a potem sprawę umorzono. Dalszy los winnickiego kata pozostaje nieznany. Świat nie uwierzy Gdy w 1937 r. represje nabrały masowego charakteru, pamięć o przymusowej kolektywizacji i Wielkim Głodzie zgotowanym w zemście za opór chłopów jeszcze trwała. Nikt, rzecz jasna, wówczas nie wiedział, że terror rządził się bezwzględną logiką, a ofiary nie były przypadkowe. Ludzie przywykli przez lata do życia w lęku, fale masakr przetaczały się bowiem przez tereny dalszych Kresów, podobnie jak przez bezkresy ZSRS. Lipiec 1943 r. zapisał się w historii dalszych Kresów pielgrzymkami do tonącej w trupim odorze Winnicy. W pamięci tamtejszych Polaków utkwił również inny lipiec – ten krwawy z 1919 r. „Nie mogę pisać, nie mogę myśleć o wyklętej, nieszczęśliwej Winnicy – tak w autobiograficznej powieści Pożoga Zofia Kossak wspominała zagładę dworów polskich dokonywaną przez bolszewickie bandy. – Dotychczas padło tam skazanych przez czerezwyczajkę trzy tysiące ludzi. Żaden z nich nie zginął inaczej jak w wyrafinowanych, straszliwych męczarniach. Byli wśród nich krzyżowani, skręcani w zwoje kolczastego drutu, wbijani na pal, odzierani ze skóry, paleni”. I dodawała: „Gdy kiedyś przyjdzie chwila, w której świat dowie się tego wszystkiego, gdy się odsłoni martyrologia tych stron, Europa nie uwierzy”. Myliła się – Europa nigdy nie chciała słyszeć o golgocie tych ziem. Ani o tamtej z lat 1917–1919, ani o tej, która zaczęła się dwadzieścia lat później. Bilbliografia J. Mackiewicz, Katyń – zbrodnia bez sądu i kary, zebrał i oprac. J. Trznadel, Warszawa 1987, s. 336. J. Wójcicki i in., Winnicki Centralny Cmentarz im. Gorkiego – podolski „Katyń” (uaktualnione), 23 VI 2017 r.]. J. Mackiewicz, Katyń – zbrodnia bez sądu i kary…, s. 333. J. Szapował, W. Wasiliew, Etapy „Bolszogo Tierrora”. Winnickaja tragiedija, [dostęp: 20 VI 2017 r.]. O. Łoszycki, „Łaboratorija”. Nowi dokumenty i swidczennia pro masowi represiji 1937–38 rokiw na Winnyczyni, „Z Archiwiw WUCzK-GPU-NKWD-KGB” 1998, nr 1/2. zapytał(a) o 16:19 Czy uderzenie w skroń jest śmiertelne? Dzisiaj rano w szkole graliśmy w piłkę nożną, i wyskakiwałem z do piłki z kolegą na główkę i zderzyliśmy się, dostalem w skroń dość mocno, ale teraz tylko jak sie tam dotykam to mnie boli. Czy to może być śmiertelne? Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 16:20 Gdybyś dostał mocno w skroń to byś już leżał na łóżku a za kilka dni w grobie walnąłes głową mocno i tyle W innych przypadkach takAle w twoim nie wadera44 odpowiedział(a) o 16:21 Jeśli silne uderzenie w skroń jest śmiertelne to śmierć następuje od razu w wyniku urazu. Najprawdopodobniej tylko nabiłeś sobie guza Felise odpowiedział(a) o 16:21 Nie :) Od takiego uderzenia nie powinno Ci nic być. Trochę poboli i może siniak będzie :) blocked odpowiedział(a) o 16:23 Gdyby uderzenie było śmiertelne to najpierw bys zemdlał. Może to być wstrząśnienie mózgu, ale raczej nie, po prostu sobie guza nabiłeś. Trzeba było iśc do pielęgniarki szkolnej Raczej myślę że to nie było aż tak mocne uderzenie tylko z lekkiego szkoku cię tak zabolało! ale to nie śmiertelne he ;D ale jak boli to nie zwlekaj i idź z tym do lekarza na prześwietlenie to będziesz miał pewność czy coś ci sie tam nie dzieje;D W twoim przypadku nie. Gdyby było to byś już nie żył. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub

uderzenie w skroń śmierć